No więc jak ktoś jest leniwy, to niech od razu zaprzestanie czytania, bo ta nalewka to dla pracowitych jest, względnie nieuleczalnych maniaków takich trunków albo takich co upadli na głowę
Najpierw należy sobie znaleźć albo wyhodować pigwę. Potem zbieramy owoce. Dużo owoców, bo nikt szklanki nalewki nie robi. Później należy te pigwy umyć i zaczyna się zabawa.
Trzeba to draństwo przeciąć na pół i wydrylować albo te połówki albo sobie pokroić na ćwiartki i wtedy próbować. Robota taka bardzo upiorna i łatwo zrobić sobie z paluszków wycinankę. A jak porobimy wycinankę i dalej te pigwy kroimy to już możemy startować do konkursu na męczennika roku, albowiem kwaśne toto cholernie i piecze nieźle. Po wydrylowaniu te połówki lub ćwiartki pigwy, nie palców, kroimy na cieniutkie plasterki. Plasterki do słoika i zasypujemy cukrem. I tak do usra..... aż nam się owoce skończą. Cukru lepiej mieć w zapasie, bo dużo schodzi.
Puszczają te pigwy soczek szybciutko, ale warto potrzymać kilka dni, coby dostosować poziom zasłodzenia do własnych upodobań.
Później bierzmy spirycik albo wódę, jak kto woli i zalewamy pół na pół z owocowym roztworem. Trzymamy toto później sześć tygodni, usiłując nie wychlać przed czasem. Po czasie zlewamy alkohol do butelek, a owoce do słoiczka i do lodówy, będą w sam raz do zimowej herbatki. A alkohol? No teraz można już do upadłego