20 sierpnia 2008
Hotel opuściliśmy w totalnych ciemnościach. Po pobudce o nieludzko wczesnej godzinie byliśmy tak nieprzytomni, że prawie natychmiast po zajęciu miejsc w autokarze, większość usnęła. Po dwugodzinnej drzemce można już było bezpiecznie otworzyć powieki. Widoki były urocze, ale szczerze mówiąc, tyle się żeśmy już tego naoglądali, że te majestatyczne góry skąpane w słońcu zaczęły się nam już troszkę nudzić.
4,5 godziny po wyjeździe z Kashgaru dotarliśmy do przejścia granicznego w Irkeshtam. Stęskniliśmy się już strasznie za Bizunem i nie mogliśmy się doczekać kiedy go ujrzymy. Zastanawialiśmy się też, czy Chińczycy nas chętnie wypuszczą.
Jeszcze na dworzu powitało nas 3 panów. Pierwszy sprawdzał paszporty, a dwóch pozostałych robiło coś strasznego. Lustrowali bagaż i ludzi wykrywaczem metalu. Nas ta sprawa bardzo frapowała, mieliśmy bowiem w rozsiane po plecakach 3 ujgurskie noże...
Na pierwszy ogień poszłam ja. Oczywiście mój plecak pikał. Z lekką obawą otwierałam plecak i nagle spłynęła na mnie ulga...Z szaloną satysfakcją wyciągnęłam z plecaka reklamową tablicę rejestracyjną PB Auto.
Już w pomieszczeniu trzeba było wypełnić departure card. Całe szczęście, że obok krzaczków był normalne literki, bo inaczej byśmy pewnie z tych Chin nie wyjechali. Po wypełnieniu karteczki należało kolejnemu panu pokazać paszport. Później bagaż szedł do prześwietlenia. Na następnym stanowisku była kolejna kontrola paszportów, wpis do komputera i wbicie pieczątki.
Fotografa wyprawy, Osucha zabrano do bocznego pokoiku. Na szczęście nie na rewizję osobistą, tylko na sprawdzenie zawartości laptopa. Celnik wyjątkowo dokładnie sprawdzał wszelkie pliki graficzne. Nie wiadomo ile czasu przeglądałby parę tysięcy zdjęć, jednak w pewnym momencie stanowczo zamknął laptopa i oddał naszemu koledze.
Tymczasem Pawła, Gosię i Kajmana zatrzymali przy okienku i doszukiwali się czegoś w paszportach. Reszta po okazaniu przy wyjściu pieczątki w paszporcie mogła spokojnie wyjść. Wkrótce wyszli wszyscy. Widać celnicy nie doszukali się niczego ciekawego w 3 paszportach. Panowie poszli po maszyny. Bardzo ucieszyliśmy się, kiedy w końcu ujrzeliśmy naszego poczciwego Patrolka.
Niestety, powiększyło się pęknięcie na szybie. Powstało jeszcze w Rosji, przez kamyczek wystrzelony spod AT-ka Kajmana. Kajman miał podobne uszkodzenie spowodowane przez nas.
Zapakowaliśmy bambetle, motocykliści podolewali benzynę do baków, bo tajemniczym sposobem motory okazały się być kompletnie bez paliwa po 74 km drogi z Sary-Tash.
Na drugim chińskim stanowisku po pokazaniu paszportów przepuszczono nas dalej. Sytuacja powtórzyła się na pierwszym poście kirgiskim.
Na końcu świata,
czyli drugim poście kirgiskim zabrano nam paszporty. Kirgiscy celnicy obejrzeli pojazdy i kazali czekać. Po długiej chwili w końcu mogliśmy wejść do budynku. W pierwszym pokoiku było coś w stylu kontroli sanitarnej, weterynaryjnej czy jeszcze tam jakiejś innej dziwnej. Przejrzeli paszporty, wbili pieczątkę, po czym oburzony celnik zapytał gdzie są moje okulary. Doszczętnie osłupiona, już chciałam zapytać o co mu u licha chodzi, kiedy zrozumiałam o co chodzi. Na zdjęciu w paszporcie jest przecież 15-letni wypłosz w okularach...
Pokazałam palcem na oko i w pięknej mieszance polskiego, ruskiego i migowego wyjaśniłam mu, że noszę soczewki. Uszczęśliwiony facet westchnął „ach, ljensy”, po czym wypuścił mnie dalej. W drugim pokoiku zostaliśmy zapisani do kajeciku. Na kolejnym poście oglądnęli nam tylko paszporty i wpuścili do Kirgizji.
Dalsza część drogi była koszmarem. To coś łączące Sary-Tash z Irkeshtam na pewno nie zasługuje na miano drogi. Dopóki się dało jeździliśmy po bokach, przez pagórki, później jednak już nie było wyboru, musieliśmy wrócić na główny trakt i od tego momentu nasza prędkość nie przekroczyła 30 km/h. Jedynie widoki trochę rekompensowały tą katorgę.
W Sary-Tash, kompletnej dziurze, stanowiącej ostatnią kolebkę cywilizacji przed granicą chińską,
musieliśmy oczywiście zatankować. Diesel, badziewnej jakości, potwornie drogi (1,5 $ za litr, przy normalnej cenie ok. 1 $), prosto z butelek po wodzie mineralnej lub kanisterków.
Zatankowanie 60 l zajęło nam godzinę. Zaopatrzyliśmy się jeszcze w napoje i wyruszyliśmy w stronę piku Lenina. W jakiejś wiosce po drodze udało nam się jeszcze kupić chleb. Droga była nawet przyzwoita mogliśmy się rozpędzić do 60 km/h. Po naszej lewej stronie w oddali majaczyły szczyty Pamiru. Naprawdę wspaniale zaczęło jednak być po zjeździe na base camp. Nasze stęsknione już za odrobiną terenu duszę cieszyły się nadzwyczajnie. Zaczęły się malownicze szutrówki
kałuże, do tego obłędne widoki i słońce wprost stworzone do cykania zdjęć.
Czasami trafił się nawet jakiś bród do przejechania. To była prawdziwa nagroda po katordze przed Sary-Tash. Po drodze Sambor postanowił zabrać na stopa jakąś Kirgizkę, która w zmian miała nas doprowadzić do base campu. W pięknym kamienistym brodzie Jojna zaliczył wywrotkę na motorze. Paweł i Waldek szybko rzucili się mu na pomoc, żeby maszyna nie zassała wody. Akcja ratownicza udała się bez trudu i kilkanaście minut później byliśmy już w jurtowisku, w którym mieszkała nasza przewodniczka. Tam zostaliśmy poczęstowani chlebem, masłem z jaka i śmietaną.
Wszystko własnego wyrobu, przepyszne!
Po rozstaniu w przewodniczką zaczęliśmy lekko błądzić. Po chwili wyszło na jaw, że kobieta, żeby dostać się do własnego domostwa poprowadziła nas znacznie dłuższą drogą. Nie mieliśmy jej tego jednak zbytnio za złe, zarówno ze względu na poczęstunek jak i oszałamiające wprost widoki.
Po drodze napotkaliśmy jeszcze zepsutego UAZ-a. Gdyby wyszliśmy z aut, żeby zaoferować pomoc, z rosyjskiego wehikuły wysypało się około 20 osób w rozmaitym wieku.
To się nazywa sztuka pakowania...
Do base campu dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Jojna i Agnieszka, w trakcie szukania miejsca na obozowisko zaliczyli kolejną wywrotkę w brodzie i byli już nieźle przemoczeni.
Pik Lenina, to drugi co do wielkości szczyt Pamiru.
Pierwotnie nosił nazwę szczytu Kaufmana. Obecnie jego oficjalna nazwa to pik Awicenny, jednak większość ludzi zna go pod nazwą piku Lenina. Skorzystaliśmy z resztek słońca, aby obfotografować majestatyczną górę,
po czym zabraliśmy się do pichcenia obiadokolacji. Liofilizat to nie jest może najwspanialsze danie świata, ale w takich okolicznościach przyrody...
Po bardzo szybkich procentowych rozmowach telefonicznych, część nas poszła do namiotów, inni do wynajętych jurt. Zapowiadała się chłodna noc na wysokości 3 500 metrów n.p.m.