wyprawa do Azii - relacja

Organizujesz imprezę, szukasz pilota lub drugiego samochodu dla towarzystwa, itp
Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » pt 04 wrz, 2009

Kiedyś nam się 2 robaczki na przedniej szybie bzykały :lol:

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 10 lut, 2010

Skończyłam ze szkołą, nie zdradzam już relacji z Azji z żadnymi tam byle pracami dyplomowymi, więc wracam do opowieści :wink:

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 10 lut, 2010

2 września 2008 Historia najszybszej wizy świata

Pobudkę urządziliśmy sobie wczesnym rankiem, bo mieliśmy w perspektywie załatwianie mnóstwa spraw. Zaczęliśmy od krótkiej narady w recepcji. Z gotowym planem dnia udaliśmy się do serwisu, w którym mieli nam naprawić Bizunka i wystawić magiczną bumażkę, która miała usprawiedliwić nasz zdecydowanie przedłużony pobyt w pięknym Kazachstanie.
W tymże warsztacie, jak na Azjatyckie warunki szalenie wypasionym, naprawili nam bendiks, tłumik i wymienili olej. Z olejem była śmieszna historia, bo musieliśmy sobie po niego pojechać do zupełnie innej części miasta. Wsiedliśmy do flagowego wozu naszej gastienicy Astana i ruszyliśmy na zakupy. Z olejem przybyliśmy do warsztatu, po czym już mogliśmy wracać do hotelu i dalej coś załatwiać. Coś załatwiać polegało na zrobieniu zdjęć do mongolskiej wizy i zdobyciu szmalu niezbędnego do jej wystawienia. Nasz hotelowy ekspert od załatwiania spraw nie do wykonania wziął od nas paszporty, astronomiczną kwotę pieniędzy, podobizny naszych uroczych pyszczków i poszedł do ambasady mongolskiej samotnie, zapewniając nas, że za dwie godziny będzie z powrotem i będzie miał w ręku nasze wizy.
Po tym wszystkim udaliśmy się do pokoju, czekać. Ja wciąż miałam przesrane, byłam tym już nieco zmęczona, więc czym prędzej się położyłam i zasnęłam tak skutecznie, że nawet nie słyszałam, jak Paweł koło 15 wyszedł żeby odebrać Bizuna z warsztatu.
Bizunek był naprawiony i gotowy do dalszej podróży. Kosztowało nas to 45 000 tenge, co się przekłada na 400$. Wedle ówczesnego kursu było to 800 złotych, więc byliśmy całkiem zadowoleni.
Po powrocie do hotelu Paweł obudził mnie i poszliśmy po gotowe już wizy mongolskie. W życiu się nie przyznam ile kosztowały...
Jak tylko dostaliśmy papierki do ręki, zapakowaliśmy manatki, pożegnaliśmy Maxa i ruszyliśmy w trasę. Było już dosyć późno, ale koniecznie chcieliśmy ujechać chociaż ze 200 km, żeby się oddalić od Ałma-Aty, która niezbyt przypadła nam do gustu. Poza tym czas nas poważnie naglił. Musieliśmy się znaleźć w Rosji przed upływem terminu ważności wizy, a było to niepokojąco niewiele czasu.
Pod wieczór znaleźliśmy się w okolicach miasta Tałdykorgan i tu zatrzymaliśmy się na nocleg pośród stepów.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 10 lut, 2010

3 września 2008

Ruszyliśmy w drogę o 9:30. Jak na nasze potrzeby było to skandalicznie późno, ale cóż, zmęczenie dało nam trochę do wiwatu. Cały czas prowadził Paweł, bo mnie wciąż męczyło azjatyckie choróbsko. Droga wśród jałowych stepów obrzydła nam doszczętnie. Z uśmiechem na ustach witaliśmy drobne odmiany krajobrazu typu 2 lotniska w stylu Kluczewa albo Ajaguz – miasto, którego przedmieścia składały się wyłącznie z obiektów wojskowych. Dzień zajęły nam też rozważania na temat gdzie też może być to miejsce, gdzie Rosjanie testowali bomby nuklearne. Zamiast tego napotkaliśmy tylko swojską stacje benzynową.
Obrazek
Obrazek
Była też chwila grozy. Kazachskie mapy traktują sprawę bardzo swobodnie, w związku z tym zagubiliśmy się. Zajechaliśmy aż pod jakiś zapomniany przez świat kołchoz, którego ludzkie oko nie widziało od czasu Sajuza. Straciliśmy na to 100 km i od cholery czasu.
Na noc zatrzymaliśmy się nad rzeczką Aj, opodal wsi o tej samej nazwie. Bizunka ustawiliśmy w samym środku poletka marihuany. Trochę nas niepokoiło bliskie sąsiedztwo wsi. I faktycznie. Chwilę po tym jak zalegliśmy w naszym apartamencie na pięterku usłyszeliśmy w krzakach jakieś szuranie. Ktoś się przedzierał w naszą stronę! Paweł uzbroił się w latarkę i wyszedł zobaczyć w czym rzecz. Okazało się, że na nasze poletko wtargnęło...stado krów. Zobaczywszy Qśmę zamuczały i wróciły do skubania konopi. No cóż...poszliśmy spać.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 10 lut, 2010

4 września 2008

Poprawiliśmy się. Wstaliśmy o 6 rano i już pół godziny później byliśmy w drodze. Droga wciąż wiodła przez nudny step. Z rzadka tylko pojawiała się na naszej drodze zielona trawka, co napawało nas otuchą. Okazało się to wyjątkowo złudne. W pewnym momencie, w jakiejś sennej wsi, tuż w okolicach wielgachnego pomnika Lenina, Bizun zaczął wydawać z siebie niepokojące dźwięki. Zatrzymaliśmy się, Paweł wlazł pod samochód i już po chwili wszystko było jasne – na kazachskich dziurach gniazdo sprężyny oderwało się od ramy. Strasznie się wkurzyliśmy – mało, że się nam samochód popsuł co powodowało kiepskie widoki na przyszłość i ruinę portfela, to jeszcze marnowało czas, którego mieliśmy zdecydowanie za mało. A traciliśmy go już mnóstwo na dodatkowe postoje, których wymagało moje przesrane samopoczucie.
Nie mieliśmy spawarki, więc musieliśmy się doczłapać do miasta. Był to Usti-Kaminiogorsk. Pierwsze co zobaczyliśmy tam było to hipermarket. Chwilowo zapomnieliśmy o zepsutym aucie, bo męczył nas dodatkowo głód. Ten hipermarkiet to był szok! Europejska toaleta, czyściutka, pachnąca i z muzyczką, kantor no i te towary na półkach! Jechaliśmy do Mongolii, więc zaopatrzenie się w konserwy wydawało nam się niezbędne. Poza tym kupiliśmy mnóstwo sałatek i innego jedzenia o terminie przydatności krótszym niż puszki.
Po zakupowym szale trafiliśmy do warsztatu. Naprawa gniazda sprężyny miała zająć 2 godziny. Zjedliśmy w tym czasie wszystkie zakupione sałatki, zaprzyjaźniliśmy się z warsztatowym ciapkiem i dokładnie obejrzeliśmy sobie warsztatowe poletko marychy.
Tuż po 16 mogliśmy już ruszyć na granicę w Ube. Na granicy kazachskiej przez chwilę było nieśmiesznie, bo w końcu przekroczyliśmy wizę. Na szczęście podarek pieniężny załatwił wszelkie nasze problemy.
Granica rosyjska była jak zwykle zabawna. Najpierw w pierwszej budce dostaliśmy immigration card. Pogranicznik był nami zachwycony, w końcu pochodzimy ze Szczecina, a on swego czasu służył w Prenzlau. Obejrzał nam samochód, popytał o nasze przygody i puścił dalej. W drugiej budce była Bardzo Groźnie Wyglądająca Pani. Cmoknęła z irytacją patrząc na termin ważności naszej wizy. No cóż, ważna była do północy następnego dnia. Była to chwila wielkiego napięcia. Wstrzymaliśmy oddech. Jak w końcu wszechwładna babka wbiła nam pieczątkę, odetchnęliśmy w ulgą. Pozostało nam już tylko odprawić w trzeciej budce samochód, w czwartej oddać wszystkie karteczki, pokazać dokumenty i już byliśmy w Rosji.
Mieliśmy przed sobą 24 godziny i ponad 1000 km trasy, w dodatku przez góry.
Pierwszą godzinę jeździliśmy po wsiowych opłotkach. Zauważyliśmy zmianę strefy czasowej, obliczyliśmy czas i stwierdziliśmy, że zaryzykujemy odrobinę snu.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 10 lut, 2010

5 września 2008

Z odrobiny snu wyszła praktycznie cała noc. O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Z wsiowych opłotków mieliśmy się przedostać do Zmieniogorska, stamtąd do Barnaul i później przez Trakt Czujskiego dotrzeć do granicy w Tashancie.
Jak na złość, znów co chwila się zatrzymywaliśmy. W Rosji moje dolegliwości osiągnęły jakieś apogeum i stawaliśmy praktycznie co 15 minut. Na domiar złego brakowało nam gotówki. Zatrzymaliśmy się w Bijsku, gdzie na wymianę pieniędzy straciliśmy chyba ze dwa lata.
W końcu osiągnęliśmy Trakt Czujskiego. Za Górnoałtajskiem na naszej drodze pojawiły się góry, kręte drogi i senne górskie wioseczki. Zanim zapadły ciemności zdążyliśmy zobaczyć kilka zapierających dech w piersiach widoków. Zachód słońca był wspaniały. Niestety przez pośpiech nie mamy stamtąd ani jednego zdjęcia. Później nad Traktem zaległy ciemności. Paweł, który już raz jechał tą drogą stwierdził, że do najpiękniejszych zakątków nie zdążyliśmy niestety za dnia zajechać. Na szczęście trakt nie ma żadnych rozgałęzień, zjazdy prowadzą tylko do wiosek, przeważnie przez nieutwardzone grunty. Paweł wytrwale prowadził, a ja co chwila usypiałam.
Późniejszym wieczorem postanowiliśmy zatankować. Oczywiście w pobliżu nie było żadnej stacji benzynowej, musieliśmy zjechać do wioski i pytać. Od razu natrafiliśmy na odpowiedniego człowieka. Dostanie się do tego paliwa i zatankowanie zajęło nam przeszło godzinę. Nasze szanse na dotarcie do granicy przed północą gwałtownie malały.
W pewnym momencie wydawało nam się, że już widzimy światła Tashanty. Wstąpiła w nas nowa nadzieja. Niestety 5 km później objawił nam się napis „Tashanta 50 km”. To było chyba największe rozczarowanie naszego wyjazdu... Zmęczeni byliśmy niebotycznie. Mnie choróbsko gnębiło, a Paweł od samiuteńkiego rana cały czas siedział za kierownicą. Mieliśmy już wszystkiego serdecznie dość, kryzys nas dopadł, więc postanowiliśmy się 10 minut zdrzemnąć. Żeby nie było problemu nastawiliśmy budzik, także po kwadransie już byliśmy znów na trasie.
Napis „Tashanta” ujrzeliśmy parę minut po północy. Mieliśmy nadzieje, że wybaczą nam to lekkie spóżnienie. Niestety, granica była od 18 zamknięta...
Zmęczeni do granic możliwości zajechaliśmy na stację benzynową i natychmiast usnęliśmy.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 10 lut, 2010

6 września 2008

Rosyjską granicę otwierali o godzinie 9. Staliśmy jako pierwszy pojazd, nie licząc TIR-a, który i tak jechał innym pasem. Zaczęło się od otwarcia szlabanu. W pierwszej budce sprawdzono nam paszporty i rozpoczęto odprawę auta. Dostaliśmy karteczkę, sprawdzili dokumenty Bizunka, pokiwali głowami i wysłali nas na kipisz. Kolejny pogranicznik sprawdził auto bardzo pobieżnie i już po chwili znowu cofaliśmy się do poprzedniej budki, pokazać pieczątkę z kipiszu. Przywalili nam jeszcze jeden stempel i wysłali dalej. Dalej była kontrola paszportów. Zostaliśmy wprowadzeni w komputer, po czym wyszło na jaw, że wczoraj upłynął termin naszej wizy. Wyjaśniliśmy panu, że zajechaliśmy tutaj już wczoraj, przed północą, tylko granica była już zamknięta, więc przeczekaliśmy na stacji do rana. Pogranicznik wyszedł do zwierzchnika, upewnić się czy może nas puścić. Chyba przypadło im do gustu nasze wyjaśnienie, bo upragnioną pieczątkę otrzymaliśmy. Zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy dalej. Przy kolejnym szlabanie obejrzeli nasze dokumenty i wypuścili nas.
Za szlabanem było 20 km pięknego równiutkiego asfaltu. Droga kończyła się kolejnym szlabanem. Był on wielki i czerwony.
Obrazek
Stała obok niego budka przy której zabrano nam ostatnią karteczkę. A później otworzyli nam bramę. Wraz z linią szlabanu opuszczaliśmy nie tylko Rosję, ale i asfalt. Trafiliśmy na stepy...
Mongołowie to naród niespieszny. W żadnym przypadku nie śpieszyło im się do otwarcia granicy, w związku z tym przed ich bramką spędziliśmy 2 godziny. Całę szczęście, że choróbsko w końcu dało mi spokój, bo mogło być nieśmiesznie. W końcu weszliśmy do mongolskiego budynku załatwić dokumenty. Pierwsze co, wszyscy się na nas rzucili proponując wymianę pieniędzy. Jakoś udało nam się z tego szaleństwa wykpić. Nie zamierzaliśmy bowiem wymieniać pieniędzy za tak idiotyczną cenę. Wypełniliśmy sobie immigration card, pokazaliśmy paszporty komu trzeba, przywalili nam mnóstwo pieczątek. Mogliśmy przejść do odprawy samochodu. Zrobili nam kipisz, znowu przywalili kilka stempelków i już byliśmy w Mongolii.
Mongolia...
Obrazek
Przywitała nas stepami i piarżyskami. Wydawała się jakby smutna i opuszczona, ale mimo wszystko piękna.
Obrazek
Trochę to wrażenie zmalało po przybyciu do jakiejś pierwszej wiochy. Chatki były brudne, walące się, wokół wsi walały się tony śmieci. Szkołą przypominała niepokojąco budynek do rozbiórki. Ludzie przywitali nas ze zdziwieniem, ale i całkiem miło. Wskazali nam palcem kierunek, w którym mieliśmy jechać i mogliśmy już wrócić w dzicz. A dzicz prezentowała się naprawdę pięknie. Było stepowo, ale mimo to bardziej zielono niż w Kazachstanie, krajobraz jest bardziej urozmaicony. Zdarzają się takie widoki jak drzewa, które uparcie walczą co roku o życie ze strumieniami tworzącymi się z roztopionego śniegu w górach.
Obrazek
Asfaltów jest tu mniej więcej tyle ile w Polsce autostrad, dlatego większość komunikacji idzie przez ścieżki wyjeżdżone w stepie lub piarżyskach.
Obrazek
Obrazek
Pierwszy raz byłam w kraju, w którym im bliżej było stolicy, tym taniej. Trudno się nawigować, po ścieżki co chwila zmieniają położenie w zależności od tego, którędy woda z gór spływa. Bez GPS-a lub kompasu ciężko cokolwiek zrobić. My mieliśmy na dobitkę mapę wprost beznadziejną. Miało to w przyszłości dostarczyć nam mnóstwo rozrywki.
Dojechaliśmy do dolinki nad strumykiem. Jedno miejsce przypadło nam do gustu i postanowiliśmy się tam zatrzymać i to na dłuższy czas, żeby odpocząć po ostatnich wyczerpujących dniach. Paweł był zachwycony, że w końcu skończył się ten nasz upiorny maraton i z radości postanowił pojeździć po strumyku. O losie... Do dzisiaj cieszę się, że podróżowałam sobie w skarpetkach, w porę poczułam wodę przelewającą się przez uszczelkę w drzwiach i złapałam przetwornicę leżącą pod moimi nogami i uniosłam nieco wyżej. Strumyk po mojej stronie okazał się być całkiem głęboki, nawet jak na możliwości Patrola. Paweł ratując samochód od wtopienia urwał prawe lusterko.
Obrazek
Jakoś mu wybaczyłam próbę zrobienia mi elektrycznego krzesła i mogliśmy się zabrać do rozbicia obozu nad brzegiem strumyka.
Gdy robiłam jedzenie, pierwszy porządny posiłek od czasu Ałma-Aty, przybyło dwóch Mongołów na koniach.
Obrazek
Obrazek
Wyglądali bardzo mongolsko, ciemne włosy, ogorzała skóra, skośne oczy. Jeden z nich ubrany był w tradycyjny mongolski strój – del. Drugi miał charakterystyczne buty ze spiczastymi czubkami. Ich wierzchowce były małe, płochliwe, ale miłe. Na grzbietach nosiły typowo mongolskie siodła – wąskie, byłyby wygodne, gdyby nie nabijano ich dwoma dużymi ozdobnymi ćwiekami.
Zaczęliśmy z nimi rozmawiać, częściowo po rosyjsku, częsciowo na migi, a częściowo przy użyciu rozmówek polsko- mongolskich. Byli zachwyceni tymi rozmówkami. Dodatkowo w znakomity humor wprawiał ich posiadany przez nas koniak „Nomad”, którym ich ochoczo częstowaliśmy. Okazało się, że stanęliśmy w pobliżu pastwiska, na którym wypasali swoje zwierzęta.
Obrazek
Jeden z nich wszedł na naszą drabinkę od namiotu, żeby przywołać swoje stado.
Obrazek
Pogawędziliśmy tak sobie kilka godzin, po czym pasterze odeszli, a my poszliśmy spać.

Awatar użytkownika
LSD
4X4 Szczecin
Posty: 2528
Rejestracja: sob 17 mar, 2007
Lokalizacja: Dobra

Postautor: LSD » śr 10 lut, 2010

Wreszcie coś się tu ruszyło...
Dobrze, bo już wszyscy zapomnieli, że byliście w Azji ;)

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » pt 12 lut, 2010

LSD pisze:Dobrze, bo już wszyscy zapomnieli, że byliście w Azji ;)

Czy ty się aby nie czepiasz? :wink:
Proszę bardzo dzisiaj kolejna porcja opowiastki. Przy okazji informuję, że gdzieś nam z naszego kompa zaginęła większość zdjęć, także jak pojedziemy na wieś, to dołożę trochę fot.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » pt 12 lut, 2010

7 września 2008

Właściwie trudno cokolwiek na temat tego dnia pisać. Cały dzień zbumelowaliśmy bowiem, leżąc lub śpiąc w apartamencie na pięterku. Byliśmy naprawdę wykończeni ostatnim tygodniem i musieliśmy odrestaurować siły. Sprzyjała temu tragiczna pogoda – było bardzo zimno, wiał przenikliwy wiatr, padał deszcz, a czasami nawet i grad.
Jedyną sensacją tego dnia była osobówka, która przejechała sobie w bród strumyczek nad którym obozowaliśmy.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » pt 12 lut, 2010

8 września 2008

Dla odmiany od dnia poprzedniego wstaliśmy sobie wcześnie z zamiarem dotarcia do miasta Ułangom. Nasza wspaniałej jakości mapa zagwarantowała nam wspaniałe przeżycia. Najpierw przejechaliśmy nasz strumyczek, tym razem zwyczajnie brodem, żeby nie stracić na przykład drugiego lusterka. Później kierowaliśmy się na słupki z prądem, bardzo dobry element nawigacji mongolskiej. Przejechaliśmy przez wyschnięte jezioro, jakich sporo na terenie tego kraju.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Dojechaliśmy do jakiejś wiochy, która miała leżeć na naszej drodze i tu zaczęło być śmiesznie. Pojechaliśmy w stronę gór. Napotkaliśmy tam śnieg.
Obrazek
Oprócz śniegu były też straszne muldy i wykroty, w które zamieniła się zachęcająca wcześniej droga. Stwierdziliśmy, że na rozjeździe pojechaliśmy nie tam gdzie trzeba, zawróciliśmy więc i wybraliśmy drugą opcję. Druga opcja okazała się być bardzo przyzwoitej klasy szutrówką, jak na mongolskie warunki była to nieomal autostrada. Wiła się malowniczo wśród gór, podążała we właściwym kierunku...
Obrazek
Żyć nie umierać! Do czasu. W końcu ujrzeliśmy bowiem roboty drogowe i wyszło na jaw, że tą drogę do Ułangom dopiero budują. Pokazali nam za to prawidłowy kierunek jazdy starą drogą. Dobrze, że chociaż było gdzie zawrócić i trasę z powrotem mogliśmy odbyć przodem do kierunku jazdy.
W końcu udało nam się trafić na właściwy kierunek. Ścieżka jednakże była gdzieniegdzie bardzo niewyraźna i pewnie znowu byśmy się pogubili gdyby nie to, że spotkaliśmy Grupkę Mongołów w Toyocie LC.
Obrazek
Obrazek
Strzeliła im kicha i stali na drodze nie mając pojęcia co ze sobą zrobić, koło zapasowe mieli już w użyciu, bo wcześniej też złapali gumę. Postanowiliśmy ich wspomóc naszym AT-kiem. Po chwili załoga była już gotowa do drogi. Z wdzięczności obdarowali nas woreczkiem mongolskich suszonych serów i zobowiązali się doprowadzić nas do Ułangom, bo ich droga również biegła w tamtym kierunku.
Jadąc w ślad za nimi raczyliśmy się pierwszym podarunkiem. Cóż to były za delicje! Szybko stałam się zdecydowaną fanką tego przysmaku.
Po drodze trafiliśmy też na pierwszy charakterystyczny ślad mongolskiej kultury – kopiec owoo.
Obrazek
Żebyście nie sądzili, że to kupa kamieni upstrzona niebieskimi szmatkami, wyjaśnię w czym rzecz. Owoo jest to kurhan wotywny. Najczęściej spotyka się te kurhany na przełęczach lub przy świętych źródłach, są one poświęcone duchom lub przodkom zamieszkującym dane miejsce. W większości przypadków usypywane są z kamieni i bogato zdobione niebieskimi chatykami – kawałkami materiału. Wokół często rozrzucane są dary typu cukierki, banknoty, porozbijane flaszki wódki czy rozlana herbata z fusami. Zdarzają się również czaszki zwierząt, kierownice aut, a my osobiście spotkaliśmy się z kulami inwalidzkimi. Wedle tradycji Mongołowie napotykając na swej drodze owoo zobowiązani są do trzykrotnego jego obejścia i dodania do kurhanu bodaj jednego kamyczka. Często dodają też chatyki.
Dalej droga nasza wiodła normalnym stepem, na którym udało nam się spotkać wielbłąda.
Obrazek
Obrazek
W końcu dotarliśmy do przedmieść Ułangom. Muszę przyznać, że miasto mało przypominało jakąkolwiek polską metropolię. Było szare, brudne i biedne. Nasi znajomi pokazali nam bank i hotel. Jeden z nich jak się okazało jechał na stopa, do Ułangom właśnie i teraz został z nami. Pomógł nam wypłacić pieniądze z banku, a nie było to nic łatwego. Trzeba było wypełnić kilogramy papierków, żeby wypłacić z Visy dolary, po czym przebrnąć przez kolejną makulaturę, żeby dostać za to tugriki. O ile pamiętam, w tamtym czasie za 1$ można było otrzymać 1200 tugrików. Po wizycie w banku, mieliśmy naprawdę ciężkie portfele, w końcu taszczyliśmy ze sobą ponad pół miliona w ichniej walucie.
Następnie poszliśmy do hotelu. Przybytek był naprawdę szalenie ciekawy. Jak kto woli, albo bardzo postępowy (jeżeli chodzi o tą no higienę współżycia), albo jeszcze bardziej nieprzyzwoity. Na kontuarze recepcji stał sobie bogaty wybór prezerwatyw, a w pokoju na szafie widniała obrazkowa instrukcja zakładania owego ustrojstwa. Na niebieskim tle wersja dla panów, na różowym jak zakładać kondomy dla pań. Nas jednak te instrukcje z tym momencie zupełnie nie zainteresowały, byliśmy głodni. Zeszliśmy sobie do hotelowej restauracji na obiad i przy użyciu rozmówek zamówiliśmy sobie zupełnie normalny, zupełnie smaczny obiadek. W obiadku towarzyszył nam mongolski znajomy, z którym porozumiewaliśmy się po rosyjsku. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że zamierza czekać w tej dziurze przez parę dni, aż na polowe lotnisko za miastem przybędzie samolot. Później, zanim podano obiad pooglądaliśmy sobie nawzajem dowody osobiste i inne dokumenty, tak dla porównania.
Po obiedzie wylądowaliśmy z powrotem w naszym pokoiku. Zażyliśmy sobie prysznica, zrobiłam pranie, po czym położyliśmy się spać. Nawet w głowie nam nie zaświtało, że przez najbliższy miesiąc nie zaznamy kąpieli...
Ostatnio zmieniony wt 16 lut, 2010 przez fruzia, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » pt 12 lut, 2010

9 września 2008

Pozwoliliśmy sobie na spanie do woli. Śniadanie zjedliśmy w restauracyjce na dole, po czym zaczęliśmy się szykować do wyjazdu. Ja dokończyłam pranie, a Paweł poszedł na zakupy, bo zagubił gdzieś w Kirgizji swój mongolski kapelusz, przywieziony z poprzedniego wyjazdu. Koło południa opuściliśmy miasto. Na rogatkach był remont mostu, który musieliśmy objechać brodem. Po przygodzie nad strumykiem przed każdym wjazdem w wodę miałam lekkiego stresa.
Nasza marszruta na najbliższe dni wskazywała, że przez Naranbułag musimy dotrzeć do Bugatu. W tymże Bugacie mieliśmy się spotkać z ekipą żaglowozową i dalej podróżować w ich towarzystwie.
Dość dobrą szutrówką dotarliśmy do Naranbułag. Tam zaczęliśmy rozpytywać o cel naszej podróży. Ludzie słysząc nazwę Bugat spoglądali na nas nieco dziwnie. Wtedy jeszcze nie widzieliśmy dlaczego...
W końcu spotkaliśmy takich, którzy wiedzieli gdzie owa wieś jest i zobowiązali się nam ją pokazać pod warunkiem, że... napijemy się z nimi wódki. Paweł stanął na wysokości zadania i nie powstrzymało go nawet to, że w charakterze naczynia wystąpiła popielniczka z UAZ-a. Myśleliśmy, że już się dowiemy gdzie jechać, ale nie, Mongołowie tak łatwo się zbałamucić nie dadzą. „No, dziewuszka toże” powiedzieli. Cóż było czynić, ledwo okiem rzuciłam na resztki popiołu pływającego w wytwornym kieliszku, smętnie stwierdzając w duchu, że może to naczynie nieumyte, ale zdezynfekowane na pewno i wypiłam.
W końcu dostaliśmy upragnione wyjaśnienia, wypiliśmy pożegnalnego rozchodniaka i ruszyliśmy dalej w trasę.
Trafiliśmy w końcu nad przepiękne jezioro Khyargar Nuur.
Obrazek
Nad jego brzegiem stała sobie chatka z napisem „Guanz”. Guanz to rodzaj przydrożnego baru, gdzie można się nieco w podróży posilić, a czasami nawet przenocować.
Obrazek
Pora byłą już późna, więc postanowiliśmy sobie tam zjeść. Mieliśmy nadzieję na budze – pierożki z mięsem gotowane na parze. W środku chatki była sympatyczna starsza pani. Powiedzieliśmy, że chcemy coś zjeść. Pani w odpowiedzi wymamrotała coś co skojarzyło nam się z sutej czaj – zieloną herbatą doprawianą mlekiem i solą. Zaprotestowaliśmy, twierdząc, że chcemy jeść. Pani uparcie powtarzała swoje, my swoje. W końcu stwierdziliśmy, że niech robi, Paweł pił tą herbatę na poprzednim wyjeździe i twierdził, że powinnam koniecznie spróbować. Usiedliśmy sobie przy stoliku, na którym królowała przyprawa z Miśpola, a w charakterze popielniczki występowała puszka po pasztecie z Leader Price'a.
Obrazek
Tymczasem pani zabrała się za krojenie cebulki, marchewki i kartofelków, a także obrabianie baraniego udźca.
Obrazek
Okazało się, że nasza nieznajomość mongolskiego o mało co pozbawiła by nas posiłku, pani bowiem nie mówiła do nas sutej czaj, tylko tsuivan – są to kawałki baraniego mięsa z makaronem i rozmaitymi dodatkami zależnymi od posiadanych przez gospodarzy zapasów – mogą to być marchewki, cebula, ziemniaki. W trakcie przyrządzania naszej potrawy, do chatki wszedł nowy gość. Przyjechał Africą Twin, a odziany był w prześmieszny kombinezon. Okazało się, że jest Niemcem, ale dobrze mówi po angielsku, więc szło się z nim jakoś dogadać. Szybko podłączył się do naszego zamówienia. W trakcie czekania na posiłek wyjaśnił nam, że jest w podróży już 11 miesięcy, zobaczył kupę świata i właśnie wraca do domu. A my myśleliśmy, że poniewieramy się po świecie nie wiadomo jak długo...
Tsuivan okazał się być przepyszny. Dostaliśmy do niego sutej czaj. Na początku nie chciałam tego pić, ponieważ uważam herbatkę po bawarsku na wyjątkowej klasy paskudztwo. No ale Paweł nie dawał mi spokoju, pańcia co chwila machała przede mną miseczką (Mongołowie, podobnie jak większość Azjatów pijają herbatę w miseczkach). Ugięłam się w końcu pod presją i bardzo dobrze, bo herbata okazała się być bardzo dobra. Gdyby w Polsce było dostępne mleko jaka do dzisiaj chętnie bym sobie od czasu do czasu piła taką herbatkę.
Do wieczora siedzieliśmy sobie w guanzie i rozmawialiśmy z napotkanym Niemcem. Niemiec siedział przy piwku, my przy Grant'sie i jakoś nam ta internacjonalna rozmowa się kleiła. Jedno nas tylko dziwiło w naszym znajomym – twierdził stanowczo, że nie popiera podróżowania z kobietą, to stworzenie bowiem w nocy przytula się i podstępnie zabiera ciepło...
Wieczorkiem opuściliśmy guanz i nad samym brzegiem Khyargar Nuur rozbiliśmy sobie obóz.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » pt 12 lut, 2010

10 września 2008

Poranek zaczął się niewesoło. Michael miał zupełnie przyzwoitą mapę Mongolii, postanowiliśmy sobie w nią zajrzeć i zrobić jej zdjęcie. I tu wyszłą na jaw okropna prawda – w Mongolii jest 5 miejscowości Bugat. Trzy mogliśmy sobie od razu darować, były nie w tej części kraju, ale dwie miejscówki pasowały do naszych planów. Nasz niemiecki znajomy miał również namiary GPS na te wioski, postanowiliśmy więc je sobie zapisać. Na początek postanowiliśmy sprawdzić bliższą alternatywę, odległą zaledwie o 70 km. Mogliśmy znacznie łatwiej dotrzeć od Ułangom do tego pierwszego Bugatu, ale mapa z której poprzednio korzystaliśmy była kserówką, która się już praktycznie całkowicie zatarły wszelkie znaki.
Pożegnaliśmy się z Michaelem i ruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy sobie na szagę, pozwalając się prowadzić GPS-owi. Łatwo to nie było, do nasza trasa wiodła głównie przez koryto strumienia. Było bardzo ciekawie, bardzo offroadowo, ale niezmiernie powoli. W końcu po paru kilometrach, które pokonywaliśmy przez kilka ładnych godzin, wydostaliśmy się na całkiem przyzwoitą ścieżynkę idącą przez góry. Po drodze spotkaliśmy jakąś opuszczoną zagrodę dla zwierząt.
Obrazek
Postanowiliśmy się trzymać znalezionej ścieżynki, bo szła w pożądanym kierunku. Troszkę miała rozjazdów i czasami kluczyliśmy, ale jakoś udało nam się trafić do jakiejś zapomnianej wioski pasterskiej. Generalnie od granicy w Tashancie jechaliśmy takimi okolicami, gdzie ludzie rzadko kiedy widują Europejczyków, ale dopiero w tej wiosce wzbudziliśmy prawdziwą sensację. Wiochę stanowiło kilka jutr, oczywiście wszystkie miały niebieskie drzwi zwrócone na południe, jak w Mongolii przystało. Napatrzyli się na nas wieśniacy ile wlezie, po czym pokazali kierunek, w którym mieliśmy jechać. Na ostatnim kilometrze trochę zwątpiliśmy, bo przecież miejscówka miała być tuż tuż, a tu żadnych śladów życia, zero zwierząt, żadnych jurt, śmieci, nic, tylko czysta zielona trawa. Oczywiście nie poddaliśmy się prawie na mecie i wjechaliśmy na ostatnią górkę, tą za którą miał się nam ukazać Bugat.
No owszem, zobaczyliśmy sobie, nie ma co.
Obrazek
Walące się ruiny starej wioski olimpijskiej. To nie było do końca to o co nam chodziło... Wkurzyliśmy się niemało, ale dzień powoli miał się ku końcowi, postanowiliśmy więc zatrzymać się na nocleg.
Obrazek
Zjedliśmy sobie pyszny obiad z konserw z Kazachstanu, później postanowiliśmy zrobić przepierkę, żeby ciuchy zdążyły przeschnąć w resztkach słońca. Przed pójściem spać nie omieszkaliśmy oczywiście zwiedzić sobie ruinek...
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 17 lut, 2010

11 września 2008

Śniadanko zjedliśmy w ruinkach. Później zwinęliśmy pranie, zapakowaliśmy resztę manatków i wróciliśmy do wczorajszej drogi nad jeziorkiem po tracku na GPS-ie. Gdybyśmy poprzedniego dnia nie mieli włączonego GPS-a, moglibyśmy mieć problem, droga bowiem kluczyła na tyle, że nawet za drugim przejazdem mogliśmy się zagubić.
Brak mapy zaczął nam się ostro dawać we znaki. Kserówka z Ałma-Aty zatarła się do reszty, a poza nią dysponowaliśmy tylko zdjęciem mapy w aparacie no i namiarem GPS na kolejny Bugat. Wiele razy pomyliliśmy trasę i musieliśmy zawracać. O drogę pytaliśmy każdą napotkaną osobę. Gdzieś na szlaku spotkała nas zabawna niespodzianka – komuś z jakiejś ciężarówki pospadała spora ilość opakowań z chrupkami i serwetkami. Chrupki okazały się być zupełnie smakowe, mieliśmy więc już co przegryzać w trasie, a także było czym częstować napotykane dzieciaki.
Reszta trasy zeszłą monotonnie, na jeździe przez step od doliny do doliny.
Obrazek
Pod wieczór udało nam się trafić do miejscowości Tsetsen Uul. Postanowiliśmy się tam zatrzymać w guanzie na jakieś jedzonko. Mieszkanka jurty zgodziła się zrobić nam tsuivan. Czekając na posiłek przyglądaliśmy się przygotowywaniu naszego jedzonka,
Obrazek
Obrazek
Obrazek
rozmawialiśmy z gospodynią, która umiała trochę mówić po rosyjsku i podziwialiśmy wystrój jurty.
Właściwie określenie jurta jest nieco błędne. Wyraz ten pochodzi z języka tureckiego i dotyczy tych namiotów koczowników, które rozstawiane są od Morza Kaspijskiego po Ałtaj. W Mongolii taki namiot nazywa się ger. Słowo jutra jest jednak na tyle popularne i tak się kojarzy wszystkim z Mongolią, że już przy nim pozostanę.
Jurta składa się z drewnianego szkieletu owiniętego materiałowym okryciem. Okrycie zwykle składa się z 3 warstw – wewnętrznej, z płótna - choszik, kilkucentymetrowego ocieplenia wojłokowego - esgii i zewnętrznego płóciennego okrycia koloru białego - dawcharlaga. Taka konstrukcja zapewnia wysoki komfort termiczny – chroni zarówno przed upałem jaki i mrozem, nawet rzędu -50°C. Środek jutry jest malowany i zdobiony. Jakość zdobień świadczy o zamożności mieszkańców jurty. Na centralnej części podłogi – or znajduje się piecyk dzuuch. Drzwi - chaalga, często także zdobione, zawsze wychodzą na południe. Zwykle mają niebieski kolor, czasami żółty
Obrazek
lub czerwony
Obrazek
Zdarzają się też zupełnie skromne jurty, pozbawione jakichkolwiek zdobień.
Obrazek
Z jurtą związanych jest kilka zwyczajów. Najbardziej honorowe miejsce mieści się w północnej, tylnej części jurty, nazywa się je chojmor. Patrząc od drzwi, prawa strona jurty jest żeńska, lewa męska.
Jakby kogoś straszliwie pochłonął temat jurt, to tutaj mam ciekawego linka ze zdjęciami z rozkładaniem jurty -> http://www.reportages-pictures.com/MONG ... /index.htm
Po jedzeniu odjechaliśmy kawałek za wieś i tam sobie zanocowaliśmy.

Wykorzystałam tutaj oprócz naszych kilka zdjęć Piotra Malczewskiego, uczestnika wyprawy Żaglowozami przez Gobi.

student
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 880
Rejestracja: wt 20 sty, 2009
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: student » śr 17 lut, 2010

fruzia pisze:
Wykorzystałam tutaj oprócz naszych kilka zdjęć Piotra Malczewskiego, uczestnika wyprawy Żaglowozami przez Gobi.


No właśnie chciałem zapytać skąd znam tamtą ciężarówkę w tle, czytałem o Ich wyprawie w gazecie 4x4 :]

Awatar użytkownika
qsma
Weteran bezdrozy
Posty: 3018
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin
Kontaktowanie:

Postautor: qsma » śr 17 lut, 2010

śmiesznie bo laska co to organizowała zadzwoniła do mnie (jeszcze przed wyjazdem) bym jej pomógł kupić patrole. w pierwszej wersji mieli z polski jechać właśnie parchami 8) :lol: więc zaproponowałem ze się spotkamy na Gobi, bo z wyjazdu z polski zrezygnowali z powodu braku znajomości mechaniki :twisted:
patrol GRRRRRRR 4,2 +35 BFG MT

http://www.martechszczecin.pl

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 17 mar, 2010

12 września 2008

Pewnie gdybyśmy nie musieli szukać właściwego Bugatu to nasza wycieczka na tym etapie byłaby szalenie przyjemna. Tymczasem termin nas gonił, wstawaliśmy wcześnie rano, jechaliśmy najszybciej jak się da i ciągle się gubiliśmy w tysiącach dróżek w stepie, nie za bardzo mogąc znaleźć tą właściwą, która tego dnia wiodła do Ulistay. Po drodze mijaliśmy liczne stada zwierząt.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Spotkaliśmy też pasterza. Zatrzymaliśmy się i zasiedliśmy na chwilę migowej rozmowy. Poczęstowaliśmy mężczyznę kubkiem wody.
Obrazek
Nie wiedzieć czemu Mongołowie bardzo lubią częstowanie zwykła wodą, cieszą się niemal tak samo jak wtedy gdy poda im się wódkę czy koniak.
Kawałek za miejscem spotkania dojechaliśmy do kolejnego strumyka. Tym razem w pobliżu nie było zwierząt, postanowiliśmy więc nabrać tam wody, bo zapasy powoli nam się kończyły.
Obrazek
Po strumyku napotkaliśmy kawał terenu piaszczystego. Takie coś jest dość rzadkie w Mongolii, więc nie mogliśmy się pohamować przed sesją zdjęciową.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Po ochach, achach i setce wypstrykanych zdjęć byliśmy gotowi do dalszej drogi. W okolicach jakiejś wiochy, tuż przed mostkiem nad rzeczką zatrzymaliśmy się przy grupce biesiadujących Mongołów. Chcieliśmy zapytać ich o drogę do Ulistay. Odpowiedzieli nam, że właśnie tam się wybierają i jeżeli siądziemy przy nich i zaczekamy chwilkę, aż skończą jeść, to nas poprowadzą. Zgodziliśmy się bez oporu i już po chwili siedzieliśmy razem z nimi.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Jeden z Mongołów dobrze mówił po rosyjsku więc rozmowa zupełnie dobrze szła. Poczęstowali nas jakimś dużym ptactwem. Było przepyszne i długo próbowaliśmy się dowiedzieć co to było, jednak nasi nowi znajomi nie chcieli się przyznać. Z ich delikatnych napomknięć domyśliliśmy się, że polowanie na to ptaszysko jest raczej nielegalne.
W końcu uczta, bogato okraszana mongolską wódką, zakończyła się i ruszyliśmy w stronę miasta. Trochę ciężko nam było nadążyć za przewodnikiem, staraliśmy się oszczędzać i tak już mocno styrane zawieszenie, natomiast Mongoł jechał swoją LC z fantazją, nie zwracając najmniejszej uwagi na takie drobiazgi. Czekał na nas, gdy mu znikaliśmy z oczu, po czym wracał do swojej ulubionej prędkości. Na rogatki Ulistay dotarliśmy o zachodzie słońca. Tu rozłączyliśmy się z przewodnikiem, on pojechał do miasta, my zostaliśmy na wzgórzach z widokiem na miasto. Droga na miejsce biwaczku była całkiem emocjonująca, trzeba było bowiem przejechać w poprzek całkiem szerokiej w tym miejscu rzeczki. Miejsce okazało się warte starań, była zielona trawka nad rzeczką, tuż za nami wyrastały wzniesienia, a z maski Bizuna był widok za zachodzące słońce...
Napatrzywszy się do woli na piękne widoki, zrobiliśmy sobie jedzonko, zjedliśmy kolację i w końcu mogliśmy pójść spać.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 17 mar, 2010

13 września 2008

Po śniadanku przejechaliśmy rzeczkę i ruszyliśmy do miasta. W mieście wyszła na jaw rzecz nie zbyt wesoła – z sygnałem działy się dziwne rzeczy. Niby byliśmy w zasięgu jakiejś mongolskiej sieci, ale nie mogliśmy ani dzwonić ani wysyłać smsów. Mogliśmy tylko odbierać telefon lub smsa. Nie wiedzieliśmy czym to jest spowodowane, nie mogliśmy się skontaktować z Anką z grupy żaglowozowej i byliśmy już trochę wkurzeni. W dodatku nie znaleźliśmy w mieście żadnej kafejki internetowej. Tzn. nie, była, tyle, że zamknięta na 14 spustów. Wobec tego uzupełniliśmy zapasy prowiantu i napoi, tym razem ograniczając się tylko do 1 sklepu, ponieważ udało nam się upolować zupełnie przyzwoity supermarket. Jeszcze tylko zatankowaliśmy paliwo i już byliśmy gotowi do drogi. Tego dnia plan zakładał dojechanie za kolejne miasto – Altai.
Oczywiście nie obyło się bez kolejnego zagubienia. Z godzinę błądziliśmy w pobliżu jakiegoś strumyka zanim w końcu doszliśmy do wniosku, że właściwa droga została po drugiej stronie rzeczki. Musieliśmy się cofnąć parę kilometrów do mostku i dopiero byliśmy tam gdzie trzeba. Jak już pisałam, gdyby nie pośpiech to bardzo chętnie byśmy się gubili, bo widoki były po prostu niezapomniane...
Na właściwej drodze napotkaliśmy owoo co niezwłocznie uznaliśmy na dobry omen.
Obrazek
Owoo i słupki zawsze oznaczają, że się jest na jakiejś drodze, a nie w samym środku bezdroża. W dodatku końcówka drogi do miasta szła przez bardzo ładną przełęcz.
Dojazd do miasta nie przyniósł za wiele nowości. Dalej mieliśmy problemy z sygnałem. Odwiedziliśmy więc kafejkę internetową, napisaliśmy z netu smsa do Anki, skasztaniliśmy forum i po wizycie w bankomacie byliśmy gotowi do dalszej jazdy.
Odjechaliśmy kawałek za miasto i tam stanęliśmy na nocleg.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 17 mar, 2010

14 września 2008

Jak tylko zjedliśmy śniadanie wróciliśmy pod miasto, żeby złapać sygnał. Poprzychodziło kilka smsów, w tym wiadomości od Prezia, Anka natomiast nic do nas nie napisała. Trochę nas to niepokoiło, ale wciąż mieliśmy nadzieję na spotkanie w Bugacie. Ruszyliśmy więc w drogę.
Z początku jechaliśmy główną drogą, szeroką i równą. Nawet kurwin nie miała. Niestety po 30 km musieliśmy zjechać na boczne drogi, gdzie nasza prędkość drastycznie spadła. Chwilami było na tyle masakrycznie, że nasza prędkość nie przekraczała 15 km/h. Tak dojechaliśmy do wsi Togrog. Zgłodnieliśmy już porządnie i mieliśmy nadzieję na jakiś guanz. Niestety nie było żadnego i musieliśmy się zadowolić konserwą.
Dalej droga szła wcale nie lepiej. Ostatnie kilometry szły jak krew z nosa. Droga szła pod górę, była kręta i bardzo dziurawa. Gdzieś na niej napotkaliśmy studnię artezyjską, mocno zdezelowaną. W końcu za którymś zakrętem zobaczyliśmy wiochę. Jak mniemaliśmy był to Bugat. Zanim zdążyliśmy potwierdzić nasze przypuszczenia dotarliśmy na obrzeża, gdzie było pełno śmieci, Mongołowie bowiem w charakterze wysypiska śmieci wykorzystują całą okolicę wsi lub miasta.
Nasza wieś rzeczywiście okazała się być Bugatem. Nie było jednak nawet śladu po żaglowozach, a pytani Mongołowie nic nam na ten temat nie umieli powiedzieć. Wyglądało nam to, że albo żaglowozów tu jeszcze nie było, albo to znowu nie ta wiocha. Sytuacja zaczynała się trochę komplikować. Postanowiliśmy jednak poczekać tutaj chociaż kilka dni. Uzupełniliśmy we wsi zapas wody i pojechaliśmy na poszukiwania noclegu. Okazało się to sporym wyzwaniem, bo albo trafialiśmy w sam środek śmieci, albo w zwierzęce odchody. Alternatywą było jeszcze miejsce, gdzie wiatr hulał jak mu się żywnie podobało albo różne miejsca, gdzie Bizun za cholerę nie chciał stać w poziomie. W końcu po długich dyskusjach stanęliśmy w miejscu płaskim, osłoniętym od wiatru, ale zalatującym kozimi bobkami. Obok nas szumiał strumyczek i mieliśmy wielką nadzieję, że szybko się przyzwyczaimy do smrodku. Nasze miejsce noclegu było dobrze widoczne i co chwila odwiedzali nas goście. Zwykle byli to mali chłopcy, których częstowaliśmy znalezionymi kilka dni wcześniej chrupkami lub wodą. Odwiedził nas też jeden dorosły Mongoł, który w zamian za kawałek sera zaprosił nas do swojej jurty.
W rezultacie licznych odwiedzin strasznie późno poszliśmy spać, ale na szczęście tym razem nie musieliśmy wstawać o świcie.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 31 mar, 2010

15 września 2008

Po późnej dość pobudce i śniadanku zmieniliśmy miejsce postoju na bardziej widoczne. Odwiedził nas gospodarz, z którym zawarliśmy znajomość poprzedniego dnia i przyniósł nam trochę mongolskiego sera, który ochoczo przyjmowaliśmy zawsze i w każdych ilościach. Paweł zabrał się do przeglądu Bizuna i naprawiania ewentualnych usterek, ja natomiast zaczęłam sprzątać. Wiało potwornie i przykrzyło nam się czekanie na żaglowozy, które nie wiadomo czy w ogóle do naszego Bugatu dojadą.
Wykonawszy podstawowe zadania na ten dzień postanowiliśmy zajechać do wioski, po zakupy i nowiny. Oczywiście nabiegaliśmy się po całym Bugacie, bo zrobienie wszystkich zakupów w jednym sklepie było równie prawdopodobne jak podróże w czasie. Tak więc w jednym sklepie zakupiliśmy jabłka i ciasto, w drugim chleb, w trzecim Paweł upolował sobie swoje ulubione mongolskie piwo – Zengur, a w końcu dostaliśmy też porządne napoje, które nie były wstrętną przesłodzoną oranżadą, którą można było dostać na każdym kroku.
W wyniku tych wielkich wysiłków zakupowych, których główną przyczyną była słaba dostępność Qśmowego paliwka, znaleźliśmy w końcu guanz. Przyprawił nas o szeroki uśmiech, miał bowiem wystrój komunistycznej stołówki. Ciekawskie wioskowe dzieci wlepiały oczy przez okno tuż przy naszym stoliku i romantyczny posiłek we dwoje absolutnie nie wchodził w rachubę.
Obrazek
Do jedzenia zamówiliśmy sobie tsuivana, a na później na kolację 40 budzy. Czekaliśmy na nasze zamówienie popijając mleko jaka
Obrazek
i obserwując jak robią nam posiłek.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Z nami obserwowały oczywiście wszystkie dzieciaki gapiące się przez okno.
Kiedy dojedliśmy tsuivana i czekaliśmy na otrzymanie budzy, do guanzu wparował z szerokim uśmiechem Mongoł w kowbojskim kapeluszu. Bez sekudny wahania podszedł do nas i nienaganną angielszczyzną zapytał nas czy my z Polski. Gdy potwierdziliśmy przedstawił się nam. A nazywał się Esmedekh Altangerel. Słysząc to nie zrobiliśmy chyba najmądrzejszej miny, bo natychmiast dodał „Call me Esse”. No to już mogliśmy wymówić, więc po chwili dogadywaliśmy się bez problemu. Okazało się, że przyjechał z ekipą żaglowozową, która właśnie zajechała do wsi i wybrał się na poszukiwanie nas. Bizun stał sobie spokojnie przed guanzem, więc trudności wielkich nie miał. Ale się cieszyliśmy! W końcu się znaleźliśmy, koniec kluczenia po całej Mongolii!
Po chwili cała ekipa weszła do guanzu i mogliśmy się zapoznać i przywitać. Nie będę wszystkich po kolei opisywać, leniwa jestem i skorzystam sobie ze ściągi: http://mongolia.info.pl/content/view/44/39/
Było jeszcze z nimi 3 obcokrajowców: Julie z Amsterdamu, Nick z Londynu oraz Joel z Kanady, a także Baira, wynajęty mongolski kierowca, który miał podobną przypadłość jak Esse, mianowicie nie dało się ich nie polubić.
Wstępny plan zakładał, że po posiłku i powitaniu z lokalnymi władzami ruszymy w drogę. Nic z tego. Wzbudzaliśmy taką sensację, że nie chcieli nas wypuścić, szczególnie dzieciaki.
Obrazek
Obrazek
Uciekliśmy dopiero jak władze wymyśliły, że pobiorą od nas jakąś horrendalną opłatę za wjazd na teren Bugatu. Bezczelni, jakby im nie wystarczył rekordowy utarg guanzu...
A więc wsiedliśmy do pojazdów, my do Bizuna, reszta ekipy do gaza i ruszyliśmy wąwozem na bardziej płaskie tereny. Tam zabiwakowaliśmy. Księżyc świecił obłędnie.
Obrazek


Wróć do „Imprezy 4x4”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 123 gości