O korkach, road rage itp. (długie)

Jestem tu nowy... oraz pisanie o wszystkim i o niczym.
Awatar użytkownika
Tanto
4X4 Szczecin
Posty: 4665
Rejestracja: pn 21 maja, 2007
Lokalizacja: Szczecin/ Dobra k.Now
Kontaktowanie:

O korkach, road rage itp. (długie)

Postautor: Tanto » wt 20 sty, 2009

Ciekawy artykuł z Newsweek'a
"Jestem korek miejski zaworek"
Musimy się z nim oswoić, a nawet nauczyć w nim żyć, mimo że każdego dnia doprowadza nas do furii.

No niech pani powie, co oni z tą biedną Modlińską zrobili, to się w głowie nie mieści - kierowca taksówki bezradnie rozkłada ręce. Stoimy w korku, ale spokojnie, do odprawy na lotnisku Okęcie mam jeszcze trzy godziny. Jest kilka minut przed siódmą rano. Do przejechania niecałe 30 kilometrów. Kierowca jest doświadczonym taksówkarzem, jego nowe auto ma nawigację i radio CB. Damy radę. Tak przynajmniej zapewnia mnie, bawiąc krótką historią ulicy Modlińskiej, jednej z głównych tras wylotowych z Warszawy. Ulicy, którą mieszkańcy stolicy kojarzą głównie z wypadami na Mazury i Zalew Zegrzyński.

W jego opowieści Modlińska nieoczekiwanie nabiera cech kobiecych - jest szczupła, żeby nie powiedzieć chuda, niemłoda i doświadczona niczym Goździkowa z reklamy tabletek od bólu głowy. - To weteranka, pamięta jeszcze czasy Napoleona. Była jedną z pierwszych dróg bitych w naszym kraju - ciągnie opowieść kierowca. W czasach Rzeczypospolitej Obojga Narodów nazywana była traktem kowieńskim, bo prowadziła aż do Kowna z jednej strony, a z drugiej do jednego z pierwszych mostów. To dzięki niej mieszkańcy okolicznych wiosek mogli przeprawić się przez Wisłę do Warszawy. Jeszcze sto lat temu starowinkę okalały bagna, ale z całą pewnością jechało się wtedy jak po maśle. Żadnych zatorów. - Tylko po co sięgamy tak daleko do historii? - strofuje sam siebie kierowca - ja, proszę pani mieszkam na Białołęce całe swoje życie i żeby nie skłamać - jeszcze pięć lat temu z zamkniętymi oczami mogłem przejechać oba mosty bez problemu. No, korkowało się lekko, ale od mniej więcej ósmej do dziewiątej rano, potem był luz - rozmarza się nagle.

Tyle że z roku na rok było coraz gorzej. A dziś, po pięciu latach, żeby przejechać Modlińską z zamkniętymi oczami, jego zdaniem, trzeba wyruszyć z domu około wpół do szóstej. Bo już od szóstej zaczyna się młyn, czyli korek, z angielska nazywany traffikiem. Zmora mieszkańców dużych miast, cywilizacyjna choroba XXI wieku, na którą zaczynają zapadać dziś także coraz częściej mniejsze miejscowości. "Koledzy, koledzy, na Toruńskiej czołówka (zderzenie czołowe), trasa nieprzejezdna" - słyszymy poirytowany męski głos w CB radio. - No to jesteśmy ugotowani, mamy tylko jeden most - zżyma się kierowca. A do mnie zaczyna powoli docierać, że nie przejedziemy tych trzydziestu kilometrów w trzy godziny. Stoimy. Dosłownie. Dobre już było, ale się skończyło- Zgodzę się z panią spotkać tylko pod jednym warunkiem - zaznacza prof. Wojciech Suchorzewski z Politechniki Warszawskiej, główny autor polityki transportowej stolicy, kiedy trzy tygodnie później opisuję mu korek na Modlińskiej. Profesor jest dżentelmenem starej daty, nie mówi więc wprost, że nie chciałby słyszeć niemądrych pytań zadawanych przez wielu dziennikarzy i polityków. Takich jak na przykład to: kiedy Warszawa i inne duże polskie miasta będą w końcu odkorkowane? Bo odpowiedź powinna być za każdym razem jednoznaczna i druzgocąca: nigdy. Żaden uczciwy inżynier ruchu drogowego, zdaniem profesora, nie może obiecać, że korki da się zlikwidować. Dość powiedzieć, że najlepiej zarabiający ludzie na świecie dojeżdżają do Wall Street metrem, autobusem lub żółtą taksówką. W Nowym Jorku nikomu do głowy nie przyjdzie wybrać się do centrum miasta swoim samochodem. Kopenhaga, Paryż, Londyn, Mediolan są miastami, gdzie w godzinach szczytu jest o wiele trudniej przeprawić się z jednego brzegu na drugi niż w Warszawie. Gdyby tak się nagle zdarzyło, że nasza stolica, Poznań czy Wrocław jakimś cudem się odkorkowały, byłyby ewenementem na skalę światową. Profesor mówi więc tylko: - Zgodzę się z panią spotkać, jeśli z góry uzna pani moją tezę, że dobre już było, ale się skończyło, teraz będzie tylko gorzej.Tę korkową zadyszkę profesor przewidział już zresztą dwadzieścia pięć lat temu, kiedy wydawał ze swoim uczniem Piotrem Olszewskim książkę poświęconą analizie sytuacji drogowo-parkingowej w śródmieściach dużych polskich miast: "Samochód w śródmieściu". Pisał w niej: "Polska przekroczyła już poziom motoryzacji, przy którym ulice i place mogły pomieścić swobodnie zarówno pojazdy znajdujące się w ruchu, jak i parkujące. (...) Obserwacje przebiegu tego procesu w krajach o wysokim poziomie motoryzacji prowadzą do wniosku, że próby nadążania za systematycznym wzrostem potrzeb są z góry skazane na niepowodzenie". Był rok 1980 i liczba aut osobowych w stolicy przekroczyła 250 tys. Dziś wynosi ponad 765 tys., co daje 450 pojazdów na tysiąc mieszkańców, to więcej niż na przykład w Kopenhadze.

- Doszliśmy zatem do momentu, w którym popyt przewyższa podaż, co znaczy tylko tyle, że mamy w Polsce więcej ludzi, chcących jeździć po ulicach samochodami, niż są one w stanie pomieścić - reasumuje profesor. Ale to widać gołym okiem. To, czego nie widać, jest dla kierowców jeszcze bardziej druzgocące, choć dla specjalistów oczywiste. Ten skomplikowany proces przedstawiany w postaci wykresów i różnego rodzaju obliczeń nazywa się drzemiącym popytem. W dużym uproszczeniu wygląda to tak, że jeśli do jakiejś zatłoczonej ulicy dodamy pas ruchu, nie oznacza to, że samochody będą poruszać się na niej z większą szybkością. - Będzie identyczny korek, poruszający się z identyczną prędkością, tyle że będzie w nim stało dwa razy więcej aut - wyjaśnia profesor. Obrazowo można ten proces porównać do przepływu cieczy - im gdzieś jest większy przepływ, tym więcej się jej zbiera. Dobrym przykładem jest też oddanie stacji metra na Ursynowie, które miało w założeniach odkorkować ulicę Puławską w Warszawie. Nic takiego się nie stało, choć rzeczywiście część mieszkańców Natolina zrezygnowała z jazdy samochodem i przesiadła się do metra. Natychmiast ulicą zaczęli jeździć ci, którym wcześniej było na niej za tłoczno. - Jak zwiększymy podaż, to wyzwolimy drzemiący popyt - tłumaczy profesor. I tutaj koło się zamyka, bo to właśnie przez ten drzemiący popyt skazani jesteśmy na zatłoczone ulice bez jakiejkolwiek nadziei na ich odkorkowanie.

Gadzia adrenalina. Poruszamy się z prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę. Twarz kierowcy wygląda jak przypieczony kawałek befsztyka. Z coraz większym pobłażaniem przysłuchuje się moim litościwym prośbom do kierowców o przepuszczenie nas, bo śpieszymy się na lotnisko. Już dawno wyłączył nawigację i radio. Właściwie nie powinien się tak denerwować, bo to mnie, a nie jemu sprzed nosa ucieka wyjazd na jedne z najpiękniejszych karaibskich wysp, Antiguę i Barbudę. Wysp dziewiczych i dzikich, gdzie, mam nadzieję, nie znają jeszcze korków. Ale jest tylko człowiekiem i nie może obojętnie słuchać otaczającego nas zewsząd ryku klaksonów i lecących pomiędzy samochodami wyzwisk. Jego tak samo jak mnie dopada stres nieporównywalny z niczym, bo z trudem łapiemy z nerwów oddech. Zaczynam podejrzewać nawet przez ułamek sekundy, że gdyby średniowieczny niderlandzki malarz Hans Memling malował dziś swój "Sąd ostateczny", prawdopodobnie zamieniłby mało straszące dziś kadzie z wrzącą smołą w piekle na obrazek z tego korka. A jeśli już zdecydowałby się to zrobić, zapewne utrwaliłby dokładnie ten moment, kiedy mnie, kierowcę i wszystkich podróżujących na równoległych pasach ruchu trafia właśnie szlag, nazywany przez specjalistów z amerykańskiej organizacji zajmującej się bezpieczeństwem zmotoryzowanych, National Highway Traffic Safety Administration, wściekłością drogową - road rage.

Road rage to coś więcej niż tylko agresywna jazda. To jazda z pianą na ustach, w amoku, jazda zbierająca najwięcej śmiertelnych wypadków każdego roku. Także w Polsce, bo według danych Stowarzyszenia Psychologów Transportu, około 70 procent wszystkich wypadków na naszych drogach spowodowanych jest właśnie wściekłością drogową. W Stanach i Australii uruchomiono już specjalne linie telefoniczne, pod które można zgłaszać wybryki wściekłych kierowców. W Belgii tacy kierowcy poddawani są specjalnej terapii psychologicznej, w Niemczech policja karze dużymi mandatami za pokazanie choćby środkowego palca innemu kierowcy, w Polsce 25 lipca, na św. Krzysztofa, patrona kierowców, co roku księża odczytują list do wiernych, w którym apelują, by nie ulegać agresji motoryzacyjnej, ale jak na razie ani duże kary, ani odwołania do poczucia przyzwoitości na nic się zdają. Z badań Instytutu Gallupa przeprowadzonych w 15 krajach Unii wynika, że według 75 proc. ankietowanych agresja i wściekłość na drogach jest coraz większa. - Widziała pani, widziała, jak ten skur... zajechał? Siedzi pani, siedzi, ja już sobie z nim pogadam! - wydziera się kierowca, trzaskając drzwiami. Po chwili stoi niemal uwieszony czarnego land-rovera i razem z drugim kierowcą chłoszczą się przekleństwami ile wlezie. Instynkt samozachowawczy podpowiada mi, żebym nie próbowała interweniować, bo oberwę od jednego i drugiego. I słusznie. Później w książce amerykańskich psychologów Leona Jamesa i Diane Nahl "Wściekła i agresywna jazda" przeczytam, że o momencie, w którym jakaś siła niezależnie od wykształcenia czy rodzaju temperamentu wyrywa kierowcę zza kółka, decyduje najstarsza, gadzia część mózgu. "Kiedy ktoś zajeżdża nam drogę, ostro naciskamy hamulec. Kiedy rusza się noga, nasz mózg przygotowuje się na najgorsze. Przez chwilę w organizmie zachodzą niesamowicie silne reakcje. Jeśli nadamy zdarzeniu wymiar symboliczny, nasza duma zostaje zraniona, wtedy obrażeni i spostponowani wkraczamy na ścieżkę walki. Odpowiedzialna za emocje najstarsza, gadzia część mózgu, przejmuje nad nami kontrolę i zaczyna się domagać zemsty. To prosta droga do road rage".Ta właśnie gadzia adrenalina sprawia, że spokojni zazwyczaj ludzie w jednej chwili przemieniają się w bestię przypominającą bohatera opowiadania Stephena Kinga "Drogowy wirus zmierza na północ", któremu w czasie jazdy samochodem w miejsce zębów wyrastają wielkie, ostre kły.

Nam może jeszcze kły nie wyrosły, ale do mostu Gdańskiego dojeżdżamy - po dwóch godzinach jazdy! - spoceni i wkurzeni. Pojawia się jednak niewielka nadzieja. Jesteśmy wreszcie na moście, co prawda zatłoczonym, ale jednak, znajomi czekający na mnie na lotnisku pocieszają, że może uda się dojechać przed końcem odprawy.

Wizja papcia Chmiela. - Czy już wkrótce czeka nas swego rodzaju korkowa apokalipsa? - pytam Janusza Galasa, inżyniera ruchu miasta stołecznego. - To znaczy albo pozabijamy się wszyscy w korkach, albo w najlepszym razie, jak w futurystycznym odcinku "Tytusa, Romka i Atomka", dojdzie do tego, że w którymś momencie kierowcy będą musieli porzucić swoje samochody stojące w korku gigancie i zaczną iść po nich, żeby się przemieścić, bo odkorkować ulic już się nie da?Inżynier Galas korków nienawidzi z urzędu. Ten skromny urzędnik w brązowym garniturze, nazywany przez warszawiaków złośliwie inżynierem od (bez) ruchu, od czasów objęcia swojego urzędu, to znaczy od dziewięciu lat, jest obiektem nieustannych drwin dziennikarzy i obelg kierowców. Tabloidy drukują jego zdjęcia z podpisem: "Wróg publiczny numer jeden" albo "Dureń" i podają numer telefonu do biura, żeby mieszkańcy miasta mogli mu osobiście nawrzucać. Żeby więc pod drzwiami nie tworzyły się sztuczne zatory, wywiesił kartkę z napisem: "Proszę wchodzić pojedyńczo".

Zdaniem inżyniera komunikacja miejska to najlepszy sposób podróżowania po Warszawie. Ona ma też w przyszłości być głównym środkiem lokomocji w mieście. W przyszłości większe miasta nie unikną też opłat za wjazd od centrum. W Londynie takie opłaty mocno podwyższyły średnią prędkość poruszania się po mieście z 12 kilometrów na godzinę do 17. Futurologiczna wizja twórcy komiksu "Tytus, Romek i Atomek", papcia Chmiela, nie jest jednak jego zdaniem tak zupełnie oderwana od rzeczywistości. - Ratunek jest jeden - inżynier Galas rozwija na stole mapę. Wyrysowany olbrzymi czerwony pierścień nieistniejących dróg wokół centralnej Warszawy (obwodnice, trasa S8, S7, przebudowana trasa AK i Toruńska) sprawia, że inżynierowi zaczynają błyszczeć oczy. - To są trasy zaznaczone w rządowych planach, dzięki nim złapiemy oddech, i to już za jakieś dziesięć lat najpóźniej. Staniemy się wtedy drugim Berlinem - snuje opowieść kojącą duszę każdego kierowcy. Z przyjemnego letargu wyrwa nas jednak fakt, że według brytyjskiego serwisu KeepMoving.co.uk średnia prędkość, z jaką poruszają się kierowcy po naszej stolicy, to 25 km na godzinę. Wolniej się jeździ w Europie tylko... w Berlinie i Londynie. Zanim więc wybudujemy wszystkie drogi, wniesiemy opłaty za wjazd do centrów dużych miast, rozwiniemy nitkę metra po to, by poruszać się jeszcze wolniej w korkach, musimy już teraz zacząć adaptować się do korkowej rzeczywistości najlepiej, jak potrafimy.

Dbajmy o korki. Z listu wrocławskiego kabaretu Klaps: "Szanowna pani, w dobie napięć, w dobie wieszania psów na tak niezwykłym zjawisku, jakim jest korek, chcielibyśmy zwrócić się o pomoc w ratowaniu tego zjawiska. Gdzie indziej możemy zdrowo wyładować nasze emocje, wykrzyczeć żale? Rozglądając się na boki, zobaczy pani zamiast kierowców całe morze rybek ruszających ustami. Zatem apelujemy - dbajmy o korki, bo tylko one sprawiają, że czasem możemy się wewnętrznie odkorkować. PS. Mamy problem z przyrostem naturalnym. Są naoczni świadkowie, że korek czasem i tu pomaga". W załączniku piosenka z refrenem: "Ja jestem korek, miejski zaworek, gdy się spieszysz, ja się znęcam, śrubę ego znów dokręcam". Stefan Brzozowski z kabaretu Klaps już na poważnie mówi, że dopiero niedawno uświadomił sobie, iż jego córka całe swoje świadome życie spędziła w mieście korków. Innego nie zna. - Korek dawno stał się po prostu częścią naszego dnia. Wybierając się gdziekolwiek, doliczam go do czasu mojej podróży, o korku przynajmniej raz dziennie rozmawiam z moimi znajomymi, z rodziną - mówi Brzozowski. Bo tak zwaną funkcję fatyczną języka, rozmowy o pogodzie dla podtrzymania kontaktu, zastępują powoli rozmowy o korku.

Żeby oswoić korkową rzeczywistość, część z nas w aucie zaczyna pracę. To ci z telefonami przy uszach, inni słuchają audiobooków, jeszcze inni po prostu rozmawiają z przyjaciółmi, bo w ciągu dnia nie mają na to czasu. Ale są też i tacy, do których dotarło, że brak miejsc parkingowych przy biurowcach, gdzie pracują, nie jest jakimś niedopatrzeniem, tylko próbą wymuszenia zmiany pojazdu. I żeby nie zwariować, zmieniają go. Jak Jakub Wacławek, architekt ze stolicy, który niedawno przesiadł się na skuter. - Doceniłem rozwiązanie włoskie: kupiłem sobie skuter i jestem zadowolony. Kiedy pogoda jest brzydka, korzystam z metra - mówi. To nie była nagła decyzja, ale stopniowy proces, tak samo jak w przypadku Rafała Muszczynki, warszawskiego studenta, który z samochodu przesiadł się na rower. - Powoli docierało do mnie, że na dwóch kółkach mogę jechać nawet w deszczu, jeśli jestem odpowiednio ubrany. Jestem na miejscu szybciej niż jakikolwiek samochód w tym mieście - chwali się. Jego zdaniem coraz więcej polskich kierowców, uciekając z korka, wpada na kolejne na uliczkach małych osiedli, bo inni przed nimi mieli ten sam pomysł. Dlatego Michał Markiewicz, informatyk, opracował program komputerowy, który wprowadza takie dane do systemu GPS. To urządzenie wybiera trasę niekoniecznie najkrótszą, ale przejezdną. Zdaniem jednak Rafała kierowcy prędzej czy później będą musieli zrozumieć, że samochód już dawno przestał być dobrem luksusowym, a stał się kulą u nogi.

Musimy się z nim oswoić, a nawet nauczyć w nim żyć, mimo że każdego dnia doprowadza nas do furii.

Ta prawda dotarła także i do mnie, kiedy któregoś dnia postanowiłam na kilka godzin opuścić bajeczne plaże Antigui i zapuścić się w głąb wyspy. Szybko przypomniałam sobie wtedy horror z Modlińskiej. Te same gesty, ten sam stres i zrezygnowane miny kierowców. Tylko samochody znacznie bardziej luksusowe i słońce mocniej grzeje o tej porze roku.
Suzuki SJ510 LWB '85 "Kozunia"

Wróć do „Plotki”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 16 gości