slajdshow_01 slajdshow_02 slajdshow_03 slajdshow_04 slajdshow_05 slajdshow_06 slajdshow_07

Clamot Trophy - winter 2006

Clamot Trophy Winter Trek 2006 czyli Benes, Ela, Serducho i Kaschpirna pokładzie UAZ’a Zaczęło się zupełnie niewinnie. Znajomi off’roadowcy zaproponowali mi udział w rajdzie samochodów terenowych. Jako stary survivalowiec i fotograf z ochotą przystałem na ich propozycję. Spakowałem się i w piątkowe popołudnie 6 stycznia, ze wszystkimi tobołami, zająłem miejsce w czarnym uazie Benesa. Początek rajdu miał miejsce w McDonaldzie przy ul. Struga w Szczecinie. Musiał być to dość nietypowy widok dla stałych bywalców tego lokalu. Spora grupa ubranych na bojowo rajdowców, zamiast delektować się różnymi burgerami, wsadza nos w kolorowe płachty map i zaznacza kolorowymi pisakami jakieś punkty i łączy je liniami mocno odbiegającymi od prostych. My także „pomazaliśmy” swoją mapę i ponieważ zaczęliśmy z małym opóźnieniem szybko ruszyliśmy w trasę. Początek jazdy na mapie topograficznej postanowiliśmy zacząć od punktu wysuniętego najdalej na wschód. Ponad godzinę jechaliśmy do Chociwla i dały mi się we znaki klimaty panujące w uazie (czego do końca nie byłem świadom): głośno, trzęsąco i wietrznie. Tak w ogóle to dziury w tym pojeździe są chyba wszędzie! Na większych wybojach nawet górna część drzwi odchylała się od słupka wpuszczając do środka porcję mroźnego powietrza. Ale ponieważ jest to rajd, więc nie należy odbierać tego typu „gratisów” za niewygodę. Z głównej drogi skręciliśmy w lewo i po chwili wjechaliśmy na polną drogę. Śnieg zaskrzypiał pod kołami, kilka razy zarzuciło naszym całkiem nieźle obciążonym tyłkiem – zaczęła się jazda w terenie. Ze względu na dość twarde zawieszenie na większych dziurach wylatywaliśmy w powietrze, po to by zaraz opaść z powrotem na fotele. I tutaj podziękowanie dla radzieckich konstruktorów tylnego siedzenia. Nie było ono ani za twarde, ani za miękkie. Lekko trzeszcząc przyjmowało ataki mojego ciała spadającego spod opończy. Pierwszy punkt znajdował się w pobliżu małego mostu. Na drzewie wisi biało czerwona folia, drzewo też oznaczone, ale żółtej folii (tylko takie wolno było zbierać) niestety nie możemy znaleźć. Chodzimy po wszystkich możliwych krzakach, penetrujemy stromy brzeg rzeczki, ale wszystko na darmo! W międzyczasie nadjeżdżają dwie dodatkowe załogi, w tym jedna z tego samego kierunku. Ustalamy z nimi, że dalej pojedziemy razem (załoga Walkie + Gregers w toyocie land cruiser). Przebijając się przez noc razem ruszyliśmy dalej. Kolejne punkty zaliczaliśmy jadąc przez śnieżne zaspy, pola, zalodzone kałuże. Czasami pomagając sobie kinetykiem, choć w większości wystarczała zmiana biegów, pobujanie się i dzielny uaz pokonywał przeszkodę. W kilku miejscach spotykaliśmy się z innymi załogami wymienialiśmy pośpieszne informacje o trasie i każdy ruszał w swoją stronę w poszukiwaniu żółtych taśm. W końcu do nas także uśmiechnęło się szczęście i udało się zerwać kilka z nich. Choć na chwilę szczęście nam towarzyszące zostało jakby trochę w tyle… W małej wiosce Lisowo Walkie zatrzymał toyotę za zakrętem i czekał na nas. Dojechaliśmy z trochę ze zbyt dużą prędkością i niestety na lodzie nie było już miejsca na jakiekolwiek manewry. Dzięki szybkiej decyzji Benesa wjeżdżamy w toyotę centralnie przodem, a nie bokiem uaza. Uderzyliśmy tył cruisera jadąc około 15 km/h. Na szczęście skończyło się na lekkim wgnieceniu w zderzaku toyoty, a nam lekko zweryfikowała się rura grilla z rolką od wyciągarki. Uaz dalej nawijał na koła kilometry wyboistych dróg, godziny mijały, coraz więcej punktów zostawało za nami. W końcu zaliczyliśmy wszystkie PK i mogliśmy rozpocząć drogę do punktu zbornego. Bez większych problemów odnaleźliśmy początek trasy i ruszyliśmy. Od razu spotkała nas bardzo miła niespodzianka. Nikt przed nami tędy nie jechał! Bardzo nas to ucieszyło, tym bardziej, że tutaj także wisiały żółte taśmy! Po pewnym czasie zrobił się z nich taki kłąb, że Serducho ledwo mogło go opanować. Ciśnienie nam wzrosło, gdy na jednej z krzyżówek z asfaltem mignęła nam pędząca toyota. My dalej szukaliśmy jednego z ominiętych punktów i… Niestety nie jechaliśmy już jako pierwsi…Zebraliśmy taśmy, spisaliśmy punkty PK z drzew i rozpoczęliśmy poszukiwania punktu specjalnego. Właściwie te poszukiwania prowadzili nasz żelazny kierowca Benes i jego równie twardy pilot Ela. Serducho i ja, mimo regularnych podskoków i ryku silnika, po prostu zasnęliśmy. Ocknąłem się bladym świtem podczas wciąż trwających poszukiwań punktu specjalnego. Serducho spała nadal, a uaz z uporem przedzierał się przez wertepy. Punkt, którego szukaliśmy znajdował się w miejscu, w którym budowana przez hitlerowców (raczej przez ich więźniów) autostrada Berlin – Królewiec przekraczała jezioro Dłusko. Domyślaliśmy się, że będzie to jakiś wielki wał ziemny lub coś podobnego, ale koniec końców (niestety!) nie udało się go odnaleźć. W niedzielę Norbert (organizator rajdu) zabrał nas w to miejsce i nasze przypuszczenia potwierdziły się – był to wysoki na 16 metrów wał ziemny przecinający jezioro – miał on stanowić element niemieckiej autostrady. Dlaczego chciano przeciąć jezioro, skoro można było je ominąć? Ponieważ droga ta była budowana według zasady: jak najdalej od Polski (ewentualny atak) i jak najdalej od morza (potencjalny desant). Jeśli się przyjrzeć mapie to nasypy i wykopy pod autostradę tworzą gładka linię równo oddaloną od przedwojennej granicy Polski i brzegu morskiego. Przed ósmą dotarliśmy do punktu zbornego, rozłożyliśmy namiot i położyliśmy się na dwie godziny spać. Obudziłem się pierwszy. Wypełzłem z namiotu i rozpaliłem ognisko. Niestety mroźny wiatr odebrał nam ochotę na grzanie posiłku pod chmurką. Flaki zagrzaliśmy na kocherze siedząc w ciepłym wnętrzu uaza. Jeszcze nigdy nie grzałem jedzenia w samochodzie (a przypominam, że jestem neofitą w tym sporcie)!W sobotę przed jedenastą otrzymaliśmy roadbooki i jako druga załoga ruszyliśmy na trasę. Pośpiech okazał się zupełnie niepotrzebny. Po przejechaniu dość krótkiego odcinka spotkaliśmy się załogą bieszczadzkiego discovery medytującą jak „ugryźć” bród. Ja tymczasem po oblodzonym pniu przeszedłem z aparatem na drugi brzeg rzeki i czekałem na rozwój sytuacji. Nadjechały pozostałe trzy samochody (po pierwszej nocnej części rajdu trzy załogi zmuszone były się wycofać i z ośmiu zostało jedynie pięć samochodów). W końcu nasz uaz jako pierwszy ruszył do przodu. Przed maską podniósł się wał wody, silnik pracował na wysokich obrotach i… Nagle samochód przystanął, Benes zmienił bieg, ale było już za późno… Woda dostała się do aparatu zapłonowego i jazda przez bród została zakończona. Benes otworzył drzwi (w tym momencie poziom wody w samochodzie zrównał się z poziomem w rzece) i wszedł z holem na dach. Położył się na kole zapasowym i ledwo sięgając podczepił ją do haka. Za drugim rzutem lina doleciała na tyle blisko brzegu, że została wyciągnięta i podczepiona do discoverego, który sprawnie wyciągnął uaza z topieli. Woda z wnętrza zaczęła wyciekać wszystkimi możliwymi otworami, a licząc od poziomu klamki do podłogi jest ich całkiem sporo… Był to niesamowity widok, woda się lała i lała. Na szczęście nie została zassana do filtra i po kilku próbach kręcenia silnik zaskoczył. W międzyczasie konsylium złożone z kierowców uznało, iż bród należy pokonać nie jadąc na wprost, lecz wzdłuż lewej krawędzi rozlewiska. W ten sposób wszystkie auta, nie wyłączając naszego uaza, sprawnie przekroczyły płyciznę. Ruszyliśmy dalej. Po pewnym czasie dojechaliśmy do poligonowej drogi dla wozów gąsienicowych. Taka droga jest bardzo ciekawa – na szerokość spokojnie mogą zmieścić się trzy, jak nie cztery samochody i średnio co trzydzieści metrów jest spora głęboka kałuża ciągnąca się od krawędzi do krawędzi drogi. Oczywiście wszystkie kałuże były zamarznięte. Te płytsze nawet wytrzymywały przejazdy samochodów, ale te głębsze… Prawie dziesięciocentymetrowy lód pękał, tworząc krę, która spiętrzała się przez samochodem i niestety w kilku przypadkach była nie do pokonania. Pojechaliśmy dalej. W pewnym momencie wydostaliśmy się na pole. Po lewej świerkowy młodnik, po prawej podejrzane wysokie trawy rosnące w kępach – jak nic podmokły teren. Po młodych świerczkach jechać nie wolno, pozostaje tylko przebić się przez bagnisko. Pierwsze auto przejeżdża około dwudziestu metrów i grzęźnie w błocku. Kierowcy drapią się po głowach, piloci sondują teren. W końcu zapad decyzja – jak najbliżej młodnika i jak najdalej od podejrzanych kęp traw. I udaje się! Trzy samochody przejechały. W tym czasie Benes podejmuje decyzję o przejeździe środkiem bagna. Rozpędza uaza, wpada pomiędzy koleiny wyryte przez poprzednika i nie mając czasu na odbicie na bardziej stabilny grunt grzęźnie po mosty wyrzucając w powietrze fontanny mazistego błota. Rozpoczęła się akcja z użyciem kinetyka i po kilku próbach nasze dzielne auto wydostaje się z błota. Wokół unosi się charakterystyczny, zgniły zapach mułu, porządkujemy liny i jedziemy dalej. Dzięki przymusowemu ugrzęźnięciu w błocie samochody rozpierzchły się. Dalej tłukliśmy się po bezdrożach poligonu zaliczając kolejne punkty z roadbooka i spisywaliśmy PK z drzew. Ponieważ nie był to pierwszy rajd organizowany w tym miejscu do dziś nie wiemy czy nie spisaliśmy także punktów z poprzednich imprez. Tego dnia wydarzył się jeszcze coś, co zmroziło nam na chwilę krew w żyłach. Na łuku, który bardziej można było porównać do prostej niż do zakrętu, wpadliśmy w potężny poślizg. Benes wyprowadzał w trakcie tego rajdu uaza już z niejednego poślizgu, ale ten zakończył się pięknym obrotem wokół osi i zatrzymaniem w poprzek drogi. Na szczęście nie wysadziło nas na pobocze, a jadący za nami znajdowali się w bezpiecznej odległości, więc nikomu nic się nie stało. Powoli zaczęła się szarówka, a chwilę później nad czołgowiskiem zapadł mrok. W pewnym momencie wyjechaliśmy na asfalt i część załóg pojechała nim omijając wskazania z roadbooka. My i poznańską załogą w toyocie land cruiser jechaliśmy dalej. Chłopaki z toyoty cisnęli jak mogli, ale zgubili nas dopiero w momencie, gdy piloci obu samochodów po prostu wybrali dwie różne drogi do dalszej jazdy. Na koniec tego dnia stwierdziliśmy, że zaliczymy jeden z punktów specjalnych opisanych w rajdowym „rozkładzie jazdy”. Z głównej drogi zjechaliśmy na niebieski szlak, który zaprowadził nas prosto do wielkiej żelbetowej konstrukcji – były to, jak się domyśliliśmy, przyczółki wiaduktu, oczywiście od sławnej już autostrady Berlin – Królewiec. Jak się później okazało mieliśmy rację i tym samym zdobyliśmy dodatkowe punkty. Na tym etapie zakończyliśmy rajdowe zmagania tego dnia. Pozostała jeszcze przymusowa jazda na stację benzynową po gaz i powróciliśmy do Przytonia na nocleg. Dzięki uprzejmości właściciela ośrodka rozpaliliśmy potężne ognisko, zagrzaliśmy jadło i grzecznie poszliśmy spać do namiotu. Trzeba nabrać sił przed jutrzejszym dniem. Obudziło nas czyste, zimowobłękitne niebo i leniwie wschodzące słońce. Ponieważ wstałem pierwszy, rozpaliłem ognisko, zagrzałem fasolkę i zrobiłem herbatę, co ucieszyło resztę uazowej załogi. Najedliśmy się, pogrzaliśmy przy ogniu i zabraliśmy się za likwidowanie obozowiska. Oczywiście po noclegu pod chmurką należało uaza nieco podgrzać i Benes zabrał się za odpalanie silnika. Niestety przymarzł rozrusznik i nie udało się go uruchomić. Przed nami pojawiło się widmo demontowania rozrusznika i grzania go przy ognisku. Na szczęście z opresji wyciągnęła nas bydgoska załoga uaza. Na holu nasz czarny kolos szybko odpalił i byliśmy przygotowani do kontynuowania rajdu (pomijam, że odpalanie odbywało się pod górę na stromej drodze dojazdowej do ośrodka, gdzie nocowaliśmy). Jak się później okazało zamrożonych elementów było więcej (przypominam o kąpieli przy próbie przejazdu przez bród!): fotele, wentylator od nagrzewnicy powietrza i przekaźniki świateł oraz wszystkie taśmy i kinetyki. Z małym opóźnieniem ruszyliśmy kolumną na ostatni, niedzielny etap rajdu. Prowadził Norbert w swoim range roverze. My jechaliśmy jako drudzy, a za nami jeszcze bieszczadzki discovery i bydgoski uaz. Tylko tyle terenówek pozostało z ośmiu, które stawiły się na starcie. Najmniejsze auto rajdu – dzielna niva, niestety zostało w ośrodku ze względu na urwany wydech… Spokojnie jechaliśmy gęsiego podziwiając krajobrazy, które poprzedniego dnia zakryła przed nami zasłona nocy. Przedzieraliśmy się przez lasy, pokonywaliśmy zaśnieżone płaszczyzny rozległych pól… Pojezierze Drawskie to naprawdę piękny rejon naszego kraju i warto tam jechać o każdej porze roku!Nie obyło się bez niespodzianek. Jadąc przez małą wioskę Pojezierza nagle uazem rzuca na bok i samochód przechyla się w lewo do przodu i… Widzimy odjeżdżające od samochodu jedno z naszych kół! Zdębieliśmy totalnie, ponieważ nikt z nas wcześniej nie znalazł się w sytuacji urwania się koła od samochodu. Pozostałe pojazdy także się zatrzymują. Wysiadamy z przechylonego uaza i oglądamy, co się stało. Ale nie ma czasu na medytowanie. Serducho już taszczy koło z pobocza, Ela z Benesem odkręcają hi-lifta, a ja wszystko fotografuję. Diagnoza dla feralnego koła jest bolesna – na złom! Otwory na śruby w feldze wyrobiły się z kolistych na eliptyczne i tym samym można sobie z niej zrobić abażur lub kwietnik. Na szczęście bęben nie został uszkodzony, śruby nie zostały ścięte i korzystając z zapasowych nakrętek Benes przykręca zapas. Ruszamy dalej. Mimo jednej „odstającej” opony (lekko łysa i trochę mniejsza od trzech pozostałych) udaje się nam pokonać kilka górek i dojeżdżamy do nasypu autostrady, który mieliśmy znaleźć podczas pierwszej nocy rajdu. Rozmawiamy dłuższą chwilę, robimy pamiątkowe zdjęcie i odprowadzeni przez Norberta do opłotek Węgorzyna zatrzymujemy się na chwilę, zdajemy karty i żegnamy. Tak zakończył się dla nas udział w Clamot Trophy Winter Trek 2006. Zapewne spotkamy się na Clamocie 2007 by w pierwszych dniach przyszłego roku znowu uazem pokonywać zaśnieżone dukty Pojezierza Drawskiego.< tekst i="" foto:="" tomasz="" seidler="" nbsp="" p="" s="" w="" niniejszym="" reporta="" u="" udzia="" wzili:="" norbert="" j="" zbr="" g="" organizator="" rajdu="" www="" njz="" pl="" za="" oga="" szczeci="" skiego="" uaza:="" ela="" ziemba="" serducho="" gosia="" soko="" owicz="" benes="" rafa="" benedyczak="" kaschpir="" czyli="" autor="" a="" tak="" e="" walkie="" ernest="" eryci="" ski="" gregers="" strong=""> – Grzegorz Giebas (także ze Szczecina) oraz pozostałe załogi biorące udział w CTWT 2006.<!-- tekst--></p>"